Z Christchurch malowniczą drogą prowadzącą przez Półwysep Banksa udaliśmy się do miasteczka Akaroa. Ta osada to taka francuska riwiera w pigułce. Małe domki na zboczach pagórków. W porcie łódeczki delikatnie kołyszące się na falach zatoki. Na masztach francuskie flagi. Nazwy ulic i restauracji także francuskie. Roślinność przypominająca tą z wybrzeży Morza Śródziemnego.
Były także elementy odróżniające Akaroa od francuskiej riwiery. Zamiast polowania na cykady turyści urządzają tu sobie fotograficzne safari na delfiny uwielbiające pływać w pobliskich wodach. Słońce też nas nie rozpieszczało i pozostało za chmurami skrywającymi czubki pobliskich szczytów. No i linia brzegowa przypomina bardziej norweskie fiordy niż piaszczyste plaże St. Tropez.
Ale to dobrze, że nie wszystko było takie samo. Bo po co lecieć 20000km by zobaczyć Francję bis?