Dwa tygodnie ciągłego objazdu dały nam się we znaki. Dlatego dziś przyszedł czas na zasłużony dzień legwana.
Zaczęliśmy go od wizyty na tutejszym targu, który odbywa się w każdą sobotę, więc piękniejsza połowa wyprawy ucieszyła się z tego szczęśliwego zbiegu okoliczności. Królowały na nim regionalne produkty (dużo miodku!), świeże owoce i warzywa oraz trochę rękodzieła. Nelson, w którym jesteśmy, jest w ogóle stolicą artystów, więc wyjeżdżając z miasta co i rusz napotyka się drogowskazy kierujące do ich domów, przy których mają swoje warsztaty mini-galerie.
Dalszą część dnia postanowiliśmy przeznaczyć na wylegiwanie się na plażach zatoki Tasmana – pogoda była dziś przepiękna! Podobno takiego września… tfuuu, marca nie było tu od lat. O suszy słyszymy na każdym kroku i widzimy jej skutki. Czasem zastanawiamy się nawet czy nasza nawigacja nie zwariowała. Teoretycznie przejeżdżamy obok jeziora lub nawet zatoki morskiej, a za oknami tylko lekko wilgotny piasek. Żeglarze też cierpią z powodu braków wody…
W drodze do celu zwiedziliśmy trochę okolice. Tutejszy krajobraz niczym (no może poza owcami) nie przypomina tego z pozostałej części wyspy. Przeważają sady owocowe i winnice – czasem ma się wrażenie jakby się było we Włoszech.
Bardzo spodobał nam się tutejszy zwyczaj – niektóre gospodarstwa domowe wystawiają w skrzynkach przed domem owoce i warzywa z informacją o cenie, oraz skarbonkę obok nich, więc można zatrzymać się przy drodze, wrzucić dolara czy dwa i stać się szczęśliwym posiadaczem jabłek, gruszek, winogron i innych smakołyków.
A tutejsze plaże…? Ehhh…:)
Piękne piaszczyste zatoki, pełne skalistych wysepek na których leniwie wylegują się foki. Jeśli ma się szczęście to można nawet podpłynąć do nich kajakiem. Niestety ze względu na ograniczenia związane z przypływami i odpływami nie mogliśmy tego zrobić, więc musieliśmy zadowolić się plażowaniem…:) A na plaży? Na plaży fajnie jest:)