Tokio nie jest dla nas łaskawe. Znowu obudził nas deszcz, ale na szczęście wkrótce się wypogodziło, więc uzbrojeni w odzież przeciwdeszczową udaliśmy się w kierunku Parku Sumida nacieszyć się kwitnącym wiśniami.
Pierwszy kontakt z japońską kuchnią
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na małe co nieco i niestety utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jedzeniowo będą to trudne wakacje. Nie każdy w końcu musi być fanem japońskiej kuchni. Dobrze jednak, że prawie wszędzie da się zjeść ramen, albo inną przypominającą rosół zupę, bo to zawsze bezpieczny wybór. I obrazkowe menu – za to też dziękujemy Japończykom. Nie chroni co prawda przed złymi wyborami, ale przynajmniej wiadomo czego mniej więcej można spodziewać się na talerzu. W ogóle w japońskich restauracjach popularne są „wystawy”, gdzie prezentowane są potrawy w postaci sztucznie odwzorowanych dań. Mówiąc szczerze te plastikowe kotlety nie wyglądają zbyt zachęcająco, ale jak rozumiem nie to jest ich podstawową funkcją.
Wędrówka przez tokijskie dzielnice
W parku za to niespodzianka! Japonki, ale też Japończycy, a nawet całe rodziny przechadzają się wśród kwitnących wiśni w tradycyjnych japońskich, przepięknych, kolorowych kimonach. Sceneria zupełnie bajkowa. Dziewczyny zresztą bardzo chętnie pozowały do zdjęć, więc nie omieszkaliśmy skorzystać z tej okazji.
Następnym punktem na trasie była świątynia Senso-ji, do której prowadzi wąska, gwarna uliczka Nakamise-dori. Po obu jej stronach stoją małe sklepiki oferujące przekąski, pamiątki oraz tradycyjne produkty z Japonii. Buddyjska świątynia jest największą i najpopularniejszą w stolicy, co dało się odczuć w niedzielne popołudnie – ludzi było tam co nie miara, ale w sumie czego spodziewać się po 13 milionowym mieście!
Uznaliśmy, że wrócimy tu w ciągu tygodnia i przy lepszej pogodzie i pojechaliśmy na stację Shibuya gdzie tłum jest wręcz pożądany – inaczej obserwowanie jednego z najbardziej ruchliwych i zatłoczonych skrzyżowań na świecie nie miałoby najmniejszego sensu. A widok setek ludzi, przechodzących przez ulicę we wszystkich możliwych kierunkach jest hipnotyzujący. Potwierdzamy też, że jakimś cudownym sposobem piesi na siebie nie wpadają i w tym pozornym chaosie jest duża przewidywalność i uporządkowanie. Najlepiej obserwować skrzyżowanie z jednego z trzech najbardziej popularnych punktów widokowych: z kawiarni Starbucks, z kawiarni L’Occitane lub z przeszklonego łącznika na dworcu pomiędzy dworcem JR a dworcem Keiō. Wychodząc można jeszcze pogłaskać pomnik słynnego psa Hachiko, pod którym chętnie umawiają się młodzi Japończycy. Hachiko jest symbolem psiej wierności, bo przez 10 lat po niespodziewanej śmierci swojego Pana przychodził na dworzec z nadzieją że znowu go zobaczy.
Shibuya to poza słynnym skrzyżowaniem przede wszystkim ogromne centra handlowe, neony, a także Wzgórze Hoteli Miłości, czyli miejsce, gdzie pokoje wynajmuje się na godziny. Nie wiemy na ile to prawda, ale Japończycy podobno chętnie z nich korzystają, bo raz, że w tradycyjnych mieszkaniach ściany są cienkie, a dwa, że często mieszkają z rodzicami.
Nam Shibuya będzie kojarzyć się z niezapomnianą kolacją, której właściwie mogłabym poświęcić osobny wpis. Restaurację wybraliśmy na podstawie rekomendacji w internecie, poza tym uznaliśmy, że gdzie jak nie w Japonii mamy jeść te surowe ryby. Jednak to, co kolejno wjeżdżało na nasz stół (a zamówiliśmy 8-daniowe menu degustacyjne) momentami przerastało nasze oczekiwania, nie mówiąc już o tym, że to było nie do przejedzenia!
W ogóle porcje tu są ogromne. Ramen nie w talerzu, ale w misce, spokojnie starczyłoby dla dwóch osób. Lunch to kilka miseczek wypełnionych różnymi składnikami, a makaron koło ryżu w ogóle nie dziwi. A do tego jakaś sałatka, marynowane dodatki, kawałek omleta – nie wiem gdzie oni to wszystko mieszczą. Ale zboczyłam z tematu, a kolacja była rybna. Na początek sashimi, pyszne! Następnie sałatka z kurczakiem i z makaronem. Za to potem wjechało prawdziwe wyzwanie: talerz dużych, surowych kawałków ryb i krewetek podanych na kruszonym lodzie. To było trochę ponad nasze siły, choć dzielnie zjedliśmy większość z nich. Przy trzecim daniu byliśmy już najedzeni, a przed nami były jeszcze krewetki na sałacie w pysznym słodkim sosie, dwie grillowane ryby (grillowane, uf!!!) oraz zupa miso, miseczka ryżu i lody o smaku „kwitnących kwiatów” wiśni. Porcje nie były degustacyjne, w zasadzie każde z tych dań mogłoby stanowić pod kątem ilości osobne zamówienie. Koniec końców był to jednak bardzo miły wieczór aczkolwiek myślę, że trudno mi będzie namówić Krzysia na spróbowanie sushi. Co prawda obiecał i upubliczniam tę obietnicę, że swoje pierwsze w życiu sushi zje w Japonii. Trzymajcie kciuki!