Nogi dały radę – wstaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Śniadanie zjedliśmy nad malowniczym i zarazem największym nowozelandzkim jeziorem Taupo. Obok miejscowości o tej samej nazwie natknęliśmy się na wodospady Huka, które jednak na tle tych z Wyspy Południowej nie mógł specjalnie imponować.
Następnie wjechaliśmy w krainę gejzerów, źródeł termalnych i cieplic. Niestety tutejsze atrakcje przyrodnicze są dużo bardziej skomercjalizowane, niż te które podziwialiśmy w ostatnich tygodniach. Tu już właściwie zawsze trzeba płacić i to często nie małe sumy. Dlatego warto mieć dobre rozeznanie w okolicznych atrakcjach, a także zaopatrzyć się w kupony zniżkowe, dostępne w różnych katalogach i biurach informacji turystycznej.
My wybraliśmy na dobry początek Craters of the Moon, czyli mały park pełen dymiących kraterów. Cena 6NZD to jak na tutejsze warunki rewelacyjna stawka jak na godzinny spacer w siarkowych oparach.
Następnie podnieśliśmy poprzeczkę. Orakei Korako to obszar geotermalny pełen krzemionkowych tarasów, gejzerów i błotnych oczek. By się do niego dostać trzeba przepłynąć motorówką Jezioro Ohakuri. Cała przyjemność kosztuje już ponad 30NZD, ale przy dobrej pogodzie to dobra inwestycja. Zwłaszcza gdy ma się odrobinę szczęścia i uda załapać na wybuch jednego z gejzerów.
Dziś nocujemy w kulturalnej stolicy Maorysów – Rotorui. Miasto ma dwie podstawowe cechy. Przede wszystkim obowiązkowo trzeba tu wybrać się na wieczór z Maori. A po drugie strasznie tu śmierdzi. W każdym miejscu unosi się siarkowy zapach z pobliskich gejzerów, podziemnych źródełek i innych podobnych dziwactw natury. Mimo tego na jutro planujemy dalszy podbój obszarów geotermalnych, a potem nad morze, na plażę!