Prawie osiem miesięcy temu Święty Mikołaj, przyniósł mi bilety lotnicze na Svalbard. Szczerze przyznam, że czas do wyprawy niesamowicie się dłużył, a im bliżej daty wyjazdu tym bardziej nie mogłem się go doczekać. W końcu jednak stało się – przylecieliśmy do Longyearbyen, jesteśmy na Spitsbergenie! No ale po kolei…
Lot tym razem wyjątkowo nie z Warszawy lecz z Gdańska, z międzylądowaniem w Oslo. Ze stolicy Norwegii wystartowaliśmy około 21:30, prawie godzinę po zachodzie, czyli praktycznie już w ciemnościach. Ale lot latem, na północ, ma ten niesamowity urok, że lecisz w stronę słońca. To wyjątkowe wrażenie, bo pomimo coraz późniejszej pory i niezmienności strefy czasowej, z każdą chwilą niebo robi się coraz jaśniejsze. Około północy za oknem samolotu było już praktycznie zupełnie widno, a naszym oczom zaczęły ukazywać się góry Svalbardu majestatycznie wynurzające się z morza.
To był niesamowity widok – przelatywaliśmy nad olbrzymimi lodowcami, które kończyły się w mroźnych fiordach. Widać było nawet olbrzymie lodowe bloki poodrywane od lodowych jęzorów. W jednej chwili przestałem żałować, że w czasie pobytu na Nowej Zelandii nie zdecydowałem się na lot helikopterem nad lodowcem. Tu miałem ich kilkanaście, jeden obok drugiego – może z większej wysokości, ale ilość i wielkość robiła niesamowite wrażenie.
Nagle pośrodku tej lodowej krainy spostrzegłem małe domki i lotnisko. Jak później sprawdziłem na mapach, była to miejscowość Sveagruva, w której znajduje się jedna z trzech do dziś działających na Spitsbergenie kopalni węgla (jedna z największych w Europie). Obserwując to z góry trudno uwierzyć, że na tym pustkowiu i w tych warunkach ktokolwiek mieszka i pracuje.
W Longyearbyen wylądowaliśmy jakieś 30 minut po północy. Jest widno! Dzień polarny – słońce nie zaszło i nie wzejdzie, cały czas utrzymuje się nad horyzontem. Ale tylko do czwartku. Wtedy zajdzie pierwszy raz od połowy kwietnia. Dzień będzie się skracał w zastraszającym tempie, na początku nawet o godzinę w ciągu doby, a 26 października słońce zajdzie na kolejne miesiące i Longyearbyen pogrąży się w przeraźliwych ciemnościach, aż do początku marca.
Do hotelu dotarliśmy przed drugą w nocy. Trudno zasnąć gdy za oknami wciąż widno, a promienie słoneczne przebijają się przez każdą możliwą szczelinę w zasłonach. Rano szybkie śniadanie, herbata do termosu i ruszamy na miasto, uprzednio zakładając na siebie kilka warstw ciepłych ubrań. Na zewnątrz mimo ciągłego słońca jest prawie 0 stopni.
Longyearbyen urzekło nas od pierwszego wejrzenia. Trudno powiedzieć z jakiego powodu, bo gdyby się dłużej nad tym wszystkim zastanowić to w zasadzie nic tu nie ma – jest ogromna pustka, kolorowe domki rozrzucone jak klocki między wzgórzami i niewiele ponad 2000 ludzi, którzy zdecydowali się na życie w tych trudnych warunkach. Natychmiast jednak odnajdujemy spokój ducha i izolację od pędzącego szaleńczo na co dzień życia. Nie ma miliona bodźców, nie ma hałasu – tylko my i przepiękna, majestatyczna przyroda.
Historia Svalbardu sięga XII wieku, jednak właściwego odkrycia dokonał dopiero w XVI wieku Willem Barents. Longyearbyen jest najstarszą osadą na Svalbardzie, która nazwę zawdzięcza Amerykaninowi – John Munro Longyear rozpoczął tu wydobycie węgla w 1906 roku. Jego firma była w zasadzie jedynym właścicielem miasteczka. Z czasem Longyearbyen przeszło pod jurysdykcję norweską. Operacje wydobywcze węgla odbywały się pod szyldem kompanii Store Norske. Dopiero w 1976 roku Longyearbyen przestało być miastem firmowym i stało się normalną częścią norweskiego terytorium. Wtedy rozpoczęto budować szkoły i przedszkola oraz szpital, a miasteczko zaczęło funkcjonować w ogólnym obiegu informacji i przestało być miejscem wyizolowanym od świata.
Prawdziwy przełom nastąpił w momencie wybudowania lotniska cywilnego – oczywiście jest to najdalej na północ wysunięte lotnisko międzynarodowe na świecie. Do 1974 roku Longyearbyen było odcinane od świata w czasie zimy. Można się tam było dostać tylko statkiem, co było niemożliwe gdy wejście do portu zamarzało. Moment wybudowania lotniska, które umożliwiło regularne dostawy żywności i wszelkich innych produktów potrzebnych człowiekowi do życia, uznaje się za najważniejszy we współczesnej historii miasta.
Od lat 90. ubiegłego wieku Longyearbyen wkroczyło w nowy etap rozwoju – górnictwo odgrywało coraz mniejszą rolę, zaczęła rozwijać się turystyka, a także przemysł naukowo-badawczy. W centrum miasta znajduje się uniwersytet, a swoje stacje badawcze ma wiele różnych państw (w tym m.in. Polska). Każdy kto chce się tu osiedlić musi mieć pracę, a spora część takich osób to właśnie naukowcy z całego świata. Poza tym spotkacie tu oczywiście całkiem sporo turystów, bo w sezonie letnim w Longyearbyen ląduje codziennie 5 samolotów rejsowych, często wypełnionych po brzegi.
Nasz hotel położony jest 2 km od centrum miasta. Idąc w kierunku kościoła zwracamy uwagę na szyby opuszczonych kopalni, które jednoznacznie nawiązują do dawnych dziejów miasta. Sceneria jest absolutnie filmowa. W kościele przy wejściu wisi kartka z prośbą o zdjęcie butów. Jesteśmy tym trochę zdziwieni, ale później okazuje się, że dotyczy to większości miejsc: muzeów, informacji turystycznej, hoteli, domów prywatnych i urzędów. Są kapcie na zmianę, ale można też chodzić w skarpetkach. O ile latem pomysł może wydawać się nie do końca uzasadniony, tak zimą gdy za oknem śnieg, plucha i zawierucha jest to na pewno bardzo praktyczne rozwiązanie. W kościele można napić się herbaty, skorzystać z bezpłatnego wifi, zrobić zdjęcie z niedźwiedziem i rozgrzać zmarznięte kości.
Z kościoła idziemy w kierunku starych zabudowań kopalnianych. Jak się później okazuje – nieświadomie łamiemy prawo, gdyż znajdują się one poza terenem, po którym można poruszać się bez broni. Na szczęście nie spotykamy żadnego niedźwiedzia i bezpiecznie wracamy w stronę miasta. Zwracamy uwagę na nowoczesny dom kultury i sporych rozmiarów halę sportową. Nasz następny przystanek to muzeum Svalbardu. W tym niewielkim budynku przedstawiono historię wyspy, a także arktyczną przyrodę. Wstęp kosztuje 70 koron, ale nie jest to naszym zdaniem miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić. Chyba, że pogoda nie dopisuje lub nie macie innych pomysłów na spędzenie czasu. My wolimy pokręcić się po mieście.
Wchodzimy w kolejne uliczki (które nie mają nazw, a jedynie numery) i oglądamy z bliska kolorowe domki. Przed każdym z nich stoją skutery (jest ich tu więcej niż samochodów i ludzi i jest to główny środek transportu) i narty. Gdzieniegdzie suszy się mięso. W końcu trafiamy na główny deptak, wzdłuż którego znajdują się restauracje, kawiarnia i sklepy z pamiątkami. A także poczta, bank i pomnik górnika oraz jedyny w mieście supermarket. Wszystkie te rzeczy należą oczywiście do kategorii „najbardziej północne na świecie“. Co ciekawe jest tu również tajski sklep – okazuje się, że to druga, po Norwegach, najbardziej liczna społeczność w Longyearbyen. Pracujący tu górnicy często odwiedzali Tajlandię szukając miłości, a wakacyjne romanse owocowały często małżeństwami. Tajskie żony przyjeżdżały więc w Longyearbyen i niekiedy sprowadzały innych członków swoich rodzin.
Obiad jemy w restauracji Kroa, z myśliwskim charakterem i wystrojem. Ceny zwalają nas z nóg i cieszymy się, że mamy ze sobą własne jedzenie, bo inaczej poszlibyśmy z torbami. Ale dla mieszkańców nie są to gigantyczne kwoty. Średnia płaca na archipelagu to około 20 000 NOK, czyli 10 tys PLN. Sporo osób zarabia jeszcze więcej, ale wydają równie dużo, bo ceny są tu jeszcze wyższe niż w kontynentalnej Norwegii. Najdroższe są owoce i warzywa, bo płaci się nie tylko za witaminy, ale przede wszystkim za ich transport. Svalbard ma za to status strefy wolnocłowej, więc alkohol i papierosy są tu tańsze niż u nas. Mieszkańcy miasta mają ograniczone ilości wódki i piwa, które mogą kupić co miesiąc (wino nie podlega restrykcjom) natomiast turyści muszą przy zakupie okazać bilet lotniczy.
Wysmagani arktycznym wiatrem wracamy do hotelu. Jutro planujemy trekking do Fuglefjella. Sen przychodzi szybciej niż wczoraj, choć zegar biologiczny trochę wariuje, gdy na zewnątrz nieustannie świeci słońce. Za to wiemy już, że złapaliśmy bakcyla północy i będziemy chcieli tu wrócić.
Drogi Czytelniku! Mamy nadzieję, że znalazłeś tutaj przydatne informacje i że artykuł pomógł Ci zaplanować wyjazd lub zainspirował do ciekawego spędzenia czasu. Możesz wesprzeć nas w dalszej blogowej działalności stawiając nam wirtualną kawę. Dziękujemy za to, że doceniasz naszą pracę.
Na koniec mamy dla Ciebie kilka przydatnych podróżniczych linków i porad.
Polecamy rezerwację noclegów przez wyszukiwarkę Booking.com. To doskonała porównywarka ofert z całego świata. Możesz tu znaleźć obiekty w najlepszych lokalizacjach i najbardziej korzystnych cenach. Wejdź, wyszukaj, porównaj i oszczędzaj.
Jeśli szukasz ciekawych atrakcji turystycznych, lokalnych wycieczek lub chcesz kupić bilety wstępu bez stania w długich kolejkach, koniecznie sprawdź ofertę portalu Get Your Guide. Dzięki niemu odkryjesz nieznane atrakcje, a także oszczędzisz czas i pieniądze.
Naszym ulubionym sposobem podróżowania jest samochód. Daje on nam niezależność i możliwość dotarcia niemal w dowolne miejsce. Dlatego w czasie naszych podróży korzystamy z porównywarki ofert wypożyczalni aut Rentalcars. Możecie w niej znaleźć samochody na całym świecie w najlepszych cenach.
Podobał Ci się nasz artykuł? Kliknij "Lubię to!", "Udostępnij" lub oceń go!
Z ciekawością przeczytałem artykuł. Dzisiaj dzień języka polskiego, więc mała uwaga: liczba mnoga od rzeczownika kopalnia to kopalń a nie kopalni. Pozdrawiam
Hej Mirku, dzięki za uwagę, ale proponuję sprawdzić dokładnie. W dopełniaczu liczby mnogiej rzeczownik 'kopalnia’ ma w języku polskim dwie poprawne formy: 'kopalni’ i 'kopalń”. Język ewoluuje i zmienia się, a uzus językowy coraz częściej sprawia, że dopuszczalne słownikowo są różne formy.
A i ten dzień to Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego, nie polskiego 😉
Podróż, która wciąż czeka na spełnienie. Kilkanaście lat temu miałam wykupioną wycieczkę, ale na kilka dni przed lotem znalazłam się w szpitalu. Dziekuję za przypomnienie dawnego marzenia, warto będzie je spełnić, może teraz się uda. 🙂
Fajnie jest spełniać takie podróżnicze marzenia. Spitsbergen, był również i moim i muszę przyznać, że jego realizacja była wspaniałym przeżyciem. Cieszyłem się jak dziecko 🙂
Ake ekstra, to na pewno była super sprawa! Wcale nie dziwię się, że nie mogłeś doczekać się tej wyprawy.